Uwiedziony – Jeremi Przybora
Zabawa słowami w wykonaniu mistrza słowa. Książka powstała w latach 70 XX wieku w Polsce. Kraju, w ówczesnym czasie, co najmniej siermiężnym, smutnym, a czytając miałem wrażenie, że to grupa Monthy Pythona napisała scenariusz swojego kolejnego filmu.
Historia arystokraty, księcia Maurycego Rozłupskiego niemalże zgwałconego przez powabną Jagusię, która zostawiła go z dzieckiem, toczy się wartko opowiadana przez tegoż księcia, w nocnym lokalu kelnerowi. Jego sercowe perypetie z kobietami, które spotkał na swej drodze przekraczają wszelkie granice rozsądku. Jako młody książę, fordanser, szef sali, pracownik PGR, podstarzały książę, czy wreszcie, specjalista w dziale kiecek i zapasek w muzeum stroju regionalnego wszędzie trafiał w ramiona kobiet o delikatnie mówić trudnych charakterach. Jego prostolinijność i wielkoduszność oraz cały czas towarzyszący mu synek – noworodek (nigdy nie urósł) nie pomagały odnaleźć się w tym szybko zmieniającym się świecie.
Przygody księcia te miłosne, erotyczne, imprezowe, zawodowe osnute są na historii i jej subtelnych smaczkach w różnych okresach. Od dwudziestolecia międzywojennego, przez lata wojny (bynajmniej nie strasznej w tym wydaniu), a skończywszy na PRL. Każde z tych „czasów” oddane zostały perfekcyjnie ze swoim klimatem, wartościami (częściej ich brakiem), specyfiką relacji społecznych i tych bezpośrednich – międzyludzkich. Poziom nonsensu jest jednak tak kunsztownie dobrany do historii, że chcemy wierzyć, że to wszystko prawda. Przybora wyśmiewa arystokrację, wyśmiewa chłopów, wyśmiewa elity rządowe, przedsiębiorców, wojskowych, oszczędza czasami zwykłych ludzi, ale też rzadko. Dostaje się majątkom ziemskim, armii, PGR-om i zakładom pracy z ich skomplikowanymi hierarchiami, przy których przedwojenny podział klasowy wydaje się wręcz sprawiedliwy. Wszyscy obrywają dobroduszną ironią i ostrymi odłamkami nonsensu – najwięcej oczywiście nasz bohater Maurycy Rozłupski.
Treść to jedno, a forma to drugie. Tu forma jest majstersztykiem. Przybora używa języka z taką wirtuozerią, że treść schodzi na drugi plan. Czyta się to tak, jakbyśmy słuchali jednej z piosenek Kabaretu Starszych Panów. Język, styl, dobór słów, tempo – wyobraźnia ledwo może nadążyć za autorem, który płynie. To książka z kategorii tych, które przypadkiem się zaczyna i nagle okazuje się, że skończyła się bez oderwania od niej wzroku. 100 stron czystego poczucia humoru w najlepszym wydaniu. No bo jak tu nie ulec takim opisom:
„W noce bezsenne i senne jawiły mi się niezmiennie przed oczami: łany, rozłąki, łąki i knieje…. Nigdy – miastowe bruki. A na tle pół pozłocistych, rżysk płowych, dróg szronem srebrzonych lub deszczem rozmokłych, na tle śniegów i traw kwitnących dziewki śmigały w zapaskach, w kieckach furkoczących, chustach rozwianych, z piosenką i śmiechem na ustach, Jagusie bujne, kraśne, pierśne, rozbiodrzyste, niezapomniane …”